Dzień czwarty, El Cucuy – San Andres

Powoli przyzwyczajam się do różnicy czasu, tym razem udało mi się pospać nawet do 6:30 z tylko jedną pobudką o 4:00 rano.

Dzień zaczęliśmy od śniadania z pięknym widokiem w miejscowości El Cucuy.

Górzysta, zielona okolica wywołuje stały uśmiech na twarzy wszystkich uczestników. Co prawda potem na chwilę znikł, kiedy okazało się, że wadliwy alarm rozładował akumulator w naszym samochodzie serwisowym.

Na szczęście mieszkaliśmy na górce i bez większych problemów udało nam się je odpalić,w dalszej trasie już problemów nie było.
Pogoda dopisywała, wszystkie ciepłe rzeczy zostawiliśmy w torbach pomimo wysokości powyżej 2500 mnpm.

Po paru kilometrach trasy zauważyłem chyba już setną kapliczkę z figurą matki boskiej, tylko tym razem zdecydowanie większą i umieszczona na podeście z ławeczkami przy punkcie widokowym.
Zatrzymaliśmy się, żeby zrobić pare zdjęć, po czym wsiadając na motocykle, znowu mieliśmy spotkanie z policją.

Wyskoczyli ze swojego samochodu sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo 7 motocykli zaparkowanych przy drodze ich zaniepokoiło. I wzorem poprzednich kontaktów z policją okazało się, że tylko upewnili się, czy wszystko w porządku, powiedzieli, że są tu, żeby pomagać, że jak coś by się stało to dzwonić na numer alarmowy 123 i wtedy nam pomogą.

Dodatkowo bardzo dbają o swój wizerunek, bo prócz naprawdę nienagannego wyglądu jeden drugiemu zwrócił nawet uwagę, gdy nie miał założonej czapki. Po raz kolejny jesteśmy lekko w szoku, jak bardzo przyjaźni i pomocni są tutaj policjanci.

Dalej droga prowadziła nas przez miejscowość Guacamayas, mieniącą się setkami kolorów. Każdy budynek mur, a nawet krawężnik był kolorowo pomalowany a murali na ścianach były dziesiątki. I to wszystko w miejscowości o długości dosłownie 1 km.
Istne miasteczko artystów 🙂
Droga przed nami była świeżo zrobiona, a gładki asfalt i liczne zakręty to jest to co, motocykliści lubią najbardziej. Ogólnie trasa była wyjątkowo obfita w zakręty, aż w pewnym momencie można było dostać zawrotów głowy.
Przy jednym z takich zakrętów trafiliśmy na niewielki strumyk tworzący wodospad, pod którym można było łatwo podjechać motocyklem.

Miejsce idealnie nadawało się na pamiątkowe zdjęcia oraz chwilę ochłody, co oczywiście wykorzystaliśmy. Kolejny przystanek zrobiliśmy sobie dosłownie kilka kilometrów dalej, przy niewielkim wale ziemnym, za którym rozpościera się fantastyczna panorama na okolicę. Zrobiliśmy sobie filozoficzne zdjęcia z cyklu „patrzę w dal”. Na szczęście ktoś spojrzał też nieco bliżej i zauważył, że w jednym motocyklu brakuje jednego klocka w tylnym zacisku.
Sytuacja o tyle dziwna i niespotykana, że wszystkie trzpienie były na miejscu, więc wygląda na to, że ów klocek pękł i wypadł. Na szczęście mieliśmy ze sobą drugi komplet także naprawa zajęła nam dosłownie kilka minut. Na tym etapie zauważyłem, że pierwsze 25% trasy jechaliśmy ponad dwie i pół godziny, więc trzeba było przyspieszyć. Dalsza droga prowadziła przez kanion rzeki Chicamocha. Na wysokości niemal 3000m piękną i niebywale krętą drogą zjechaliśmy na poziom 1300 m. Temperatura z idealnej do jazdy motocyklem robiła się coraz wyższa. Przy przekroczeniu mostu na rzece, czyli w najniższym punkcie była już bardzo wysoka. Nie mamy termometrów przy naszych motocyklach, ale było na tyle ciepło, że nikt nie miał ochoty się zatrzymywać nawet w cieniu. Na szczęście druga strona kanionu to niemal 2000m i to wystarczyło, żeby było odczuwalnie przyjemniej. Co ciekawe w okolicach tego kanionu zmieniła się także roślinność z bujnej zieleni na wyschnięte krzaki i brak drzew, zupełnie jakby okolica cierpiała na brak wody.

Dalsza droga prowadziła górskimi zboczami, przez co to z lewej to z prawej mieliśmy piękne widoki na panoramę gór z widocznością sięgająca wielu kilometrów.

Przeczytaj Całą relację z naszej wyprawy.

Na obiad zatrzymaliśmy się w restauracji, którą wybraliśmy na podstawie ilości pojazdów na parkingu.
Był to bardzo dobry wybór, ponieważ raz, że mogliśmy zjeść na tarasie z widokiem na góry, to jedzenie okazało się bardzo smaczne.
A jedliśmy… kozę.
To była ewidentna specjalność tego miejsca, sądząc po obrazku kozy wplecionym w nazwę restauracji.

Do jej zamówienia przekonał nas jeden z klientów tej restauracji, który zaciekawiony naszym przybyciem i próbami znalezienie menu, dał nam spróbować swojej porcji, czym przekonał nas, że to dobry wybór.

Po tym dość obfitym obiedzie jechaliśmy dalej, a krajobraz znów stał się bardziej zielony. Wielokrotnie spotykaliśmy też znaki ostrzegające nas przed niestabilnym terenem, który zwykle oznaczał osunięcie się części drogi.

To wspinaliśmy się wyżej, to znów zjeżdżaliśmy, nieustannie pokonując kolejne setki zakrętów. Asfaltu było coraz mnie,j aż w końcu jego pojawienie się było całkiem zaskakujące, ponieważ zwykle był to odcinek nieprzekraczający długości 1 km, gdzie zarówno przed nim jak i za nim był przynajmniej kilkukrotnie dłuższy odcinek szutrowy. Ostatni odcinek nawet nam się trochę dłużył, bo pomimo spektakularnych widoków i malowniczej drogi kilometry do hotelu nie chciały tak chętnie znikać.

Jednak średnia prędkość po krętych szutrach jest zdecydowanie niższa niż na asfalcie. Do San Andres, gdzie mieliśmy hotel wjechaliśmy około 17:30. Dzięki uprzejmości właścicieli zaparkowaliśmy motocykle w ich prywatnym garażu bezpośrednio połączonym z prywatnym domem i po kąpieli wyszliśmy na miasto. Niestety wybrana restauracja nie bardzo potrafiła zrealizować nasze zamówienie, a 19:00 była już tą godziną, kiedy zamyka się kuchnie.

Na szczęście jeszcze udało nam się coś zjeść, choć był to posiłek wspomagany serem z sąsiadującego sklepu i plackami arepa ze straganu tuż obok.

Dzień nas trochę wymęczył, na jutro mamy zapakowany lot paralotnią, więc dość szybko poszliśmy spać, regenerując się przed kolejnym dniem pełnym wrażeń.