Dzień dziesiąty. Sonson – Salamina.

Dzień przywitał nas opadami deszczu, mgłą i nisko przepływającymi chmurami.
Prognoza też nie była zaciekawa, ponieważ od 12:00 miały zacząć się lokalne burze. To najkrótszy odcinek na naszej trasie, dlatego ubrani w przeciwdeszczówki i mimo wszystko z dobrymi nastrojami ruszyliśmy w drogę.

Asfalt skończył się tuż po przekroczeniu granicy miasteczka. Droga była śliska i wyboista, dlatego prędkość przejazdu nie przekraczała 20 km/h.

To była piękna, mało uczęszczana droga i wielka szkoda, że sporą część swojego uroku skrywała za mgłą. Na szczęście z czasem pogoda się poprawiała, deszcz niemal przestał padać, a widoczność stawała się coraz lepsza. Gdy zjeżdżaliśmy w dół po kamieniac,h wydawało nam się że jest ślisko, jednak dopiero gdy przekroczyliśmy most i zaczęliśmy wspinać się w górę, okazało się że to był pikuś.

Droga była niedawno naprawiana i pokryta cienką, równą warstwą gliny, która utworzyła śliską maź. Przez następne kilometry mieliśmy nieco zabawy.

Nikt się jednak nawet nie przewrócił, a uczestnicy mieli prawdziwy ubaw. Mniej więcej w połowie drogi dojechaliśmy do miasteczka, gdzie zatrzymaliśmy się w kawiarni na ciastku. Podobnie jak w Sonson na rynku było kilka tych charakterystycznych, kolorowych ciężarówek. Znów zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i tym razem udało nam się porozmawiać z kierowcą.
Wspomniał, że jeśli jest potrzeba to na pokład potrafi zabrać nawet 80 ludzi. Widać, że te pojazdy nie mają lekko…

Dalsza trasa prowadziła już po asfalcie, chociaż w bardzo podobnych okolicznościach przyrody.
Mijaliśmy plantacje kawy i trzciny cukrowej. Zatrzymaliśmy się obok ładnego kanionu, ale dopiero po chwili poczuliśmy, dziwnie pachnący okoliczny budynek.
Okazało się, że jest to swoista fabryka paneli, czyli takiej słodkiej masy wyrabianej z trzciny cukrowej.

Właściciele przybytku pokazali nam proces produkcji, który nie jest zbyt skomplikowany, a potem na odchodne dostaliśmy dwie porcje jako prezent.
Bardzo miło!
Hotel na tę noc był architektonicznie bardzo podobny do tego wczorajszego, jednak w wydaniu bardziej „ekskluzywnym”. Pokoje dużo nowocześniejsze, w holu nie było żadnych eksponatów, tylko wszystko zadbane, ładne i schludne.
Wieczorkiem wyszliśmy na kolację. Okazało się, że musieliśmy zrobić sobie trochę spaceru, bo w pierwszej wybranej opcji nie było miejsc, a restauracja okazała się jadalnią w prywatnym domu. I była to najlepiej oceniana opcja na TripAdvisorze.

Następna knajpa miała w menu właściwie tylko hamburgery, a za trzecim razem trafiliśmy do miejsca, gdzie najpierw nam powiedziano, że mają imprezę zorganizowaną i już nie zdążą nas obsłużyć.
Na szczęście wyszedł jeszcze kucharz i jednak stwierdził, że dadzą radę.

Okazało się też, że mieli coś w rodzaju praktyk czy szkolenia dla uczniów pobliskiej szkoły, więc z tej okazji dostaniemy zrobione przez nich przystawki, które okazały się bardzo smaczne. Na plastrze smażonego banana (zupełnie innego niż w Polsce) był kawałek kaczki z sosem i miętą. Potem dostaliśmy nasze zamówione dania, a na koniec właściciel jeszcze namówił nas na deser – Natilla. Jak zwykle nie bardzo wiedzieliśmy przy zamówieniu co to jest, a okazało się to czymś w rodzaju karmelowego budyniu, podobnie jak wszystko inne bardzo smacznym. Dopiero teraz pełni z przejedzenia wróciliśmy do hotelu, by tradycyjnie rozmawiać o sprawach bardziej i mnie ważnych.

Przeczytaj Całą relację z naszej wyprawy.