Dzień jedenasty. Salamina – Mariquita

Na dziś zaplanowałem dwa warianty trasy.

Jedna w dużej mierze szutrowa i druga nieco dłuższa w całości asfaltowa. Choć przeczuwałem, jakie będzie zdanie uczestników wycieczki, to przy śniadaniu ich o to zapytałem.
Nie pomyliłem się – jednoznacznie jedziemy na szutry 🙂 pogodę tym razem mieliśmy idealną – słonecznie, po niebie tylko leniwie przesuwały się niewielkie obłoki. Po wczorajszych deszczach grunt był nasiąknięty wodą, więc się nie kurzyło.
Śniadanie w hotelowej restauracji nas nie zaskoczyło. Niestety, po raz jedenasty jedliśmy jajecznicę z pomidorem i cebulą, do której była do wyboru arepa (placek z kukurydzy) lub słodki chleb. Kolejny wybór to kawa lub kakao do picia i na tym właściwie koniec.
Kolumbijczycy nie mają niestety w ogóle fantazji, jeśli chodzi o menu śniadaniowe.

Gdy już ruszyliśmy w drogę, to napotkaliśmy drobny problem – stacja benzynowa, która na Google wyświetlała się jako czynna, w rzeczywistości jednak nie istniała.

Po spytaniu miejscowych o stacje trochę musieliśmy się pokręcić, ale jak już znaleźliśmy to od razu dwie obok siebie.

Pierwsza część trasy wiła się na wysokościach około 3000 mnpm, swoistą granią, skąd mieliśmy oszałamiające widoki zarówno po lewej, jak i po prawej stronie drogi. Prócz zielonych stoków porośniętych bujną roślinnością mijaliśmy miejsca, gdzie chmury były tuż pod nami, co sprawiało kosmiczne wrażenie.
Czasami też wjeżdżaliśmy w sam ich środek, a wtedy widoczność była rzędu 15 metrów i już nie było tak fajnie.

Byliśmy świadkami lokalnego transportu na koniach i mułach. Po drodze było także wiele pastwisk, które z daleka sprawiały wrażenie tarasowanych (jak w Chinach, tylko każdy z nich miał po pół metra szerokości). Jednak po przyjrzeniu się dokładniej wyszło na to, że to wydeptane ścieżki przez pasące się krowy.
Naprawdę jestem pod wrażeniem, jak one sobie radzą z takimi stromiznami.
Trafiliśmy też na kilka niewielkich wodospadów, z których woda przelewała się przez drogę i leciała dalej w dół zbocza. Przy najładniejszym zrobiliśmy sobie kilka zdjęć, lecz w większości nawet się nie zatrzymywaliśmy.
Gdy z gęstwiny wyjechaliśmy na nieco bardziej otwarty teren, naszym oczom ukazały się też palmy woskowe – niesamowita odmiana tych roślin, która dorasta nawet to 60 metrów wysokości!

Tuż za połową trasy zatrzymaliśmy się na lunch w miasteczku, które okazało się tak zatłoczone i głośne, że odczułem prawdziwy dysonans w porównaniu ze spokojną zielenią na odludziu, gdzie przebywaliśmy do tej pory. Nie spędziliśmy jednak tam dużo czasu – każdy zjadł po empanadzie ( ewentualnie trzech ) i pojechaliśmy dalej.
Trasa wiodła już asfaltem, choć miejscami zniszczonym. Widać było dużo błota i kamieni naniesionych przez spływająca wodę po ostatnich deszczach. Potem jednak wyjechaliśmy na nieco główniejszą drogę, ta stała się bardziej otwarta i szersza. Zakręty można było brać dużo pewniej, co po kamienistym szutrze było pewną odmianą, która też przyniosła nam mnóstwo przyjemności. Z tych początkowych 3000 mnpm zjechaliśmy na poziom 400 mnpm, więc temperatura znacząco wzrosła.
Dobrze, że nasz kierowca wsparcia nie odstawał, więc mogliśmy się łatwo pozbyć nadmiaru rzeczy i zostawić je w aucie. Po kolejnym tysiącu zakrętów dojechaliśmy do hotelu, który jak się okazało sąsiaduje z restauracją, należąca do tego samego właściciela oraz zarybionymi stawami, będącymi składnikami wielu serwowanych tam potraw. Co ciekawe, były tam nawet flamingi, jednak ich w menu restauracji nie było.

Widocznie same pojawiały się tam na żer. W hotelu niestety po około godzinie naszego pobytu nastąpiła awaria internetu, więc z pracy przy mailach nici. Trzeba było znowu siedzieć na tarasie i rozmawiać przy szklance rumu…

Przeczytaj Całą relację z naszej wyprawy.